80 proc. polskich rodziców akceptuje cielesne karanie dzieci. Uważamy, że bicie za przewinienia uczy je posłuszeństwa, hartuje i uodparnia na trudy życia — wynika z badań CBOS. Ale to może prowadzić do nerwic, psychoz, depresji i zaburzeń seksualnych.
Fundamentem dziecięcego świata są rodzice. Są jak kotwica dla malca. Od nich — dobrych i opiekuńczych — zaczyna się pojmowanie świata. Ta potrzeba bezwarunkowej miłości i poczucia bezpieczeństwa jest wrodzona. Pozbawione jej niemowlęta chorują, a kiedyś umierały w domach dziecka, choć nie brakowało im jedzenia i nie były bite.
Małe dziecko ufa rodzicom. Gdy jest karcone za przewinienia, nie rozumie związku między bólem zadawanym przez rodzica a tym, co zrobiło. Dlatego powtarza swe zachowania. Ból, nieważne czy słaby, czy piekący, spycha do podświadomości razem z przerażeniem i gniewem, jaki w nim wywołuje — uważa Alice Miller, terapeutka, autorka bestselleru pt. Zniewolone dzieciństwo. Uczy się nie ufać własnemu cierpieniu. Po wielu podobnych incydentach dochodzi do wniosku: to, co robi rodzic, jest dobre, jak wszystko, co od niego otrzymuję; bicie jest dobre, bo od rodziców. Do czego to prowadzi? Do przekonania: bicie w ogóle jest dobre. Bicie dziecka uczy je pojmowania nielogicznych argumentów: kocham cię, dlatego biję. Dziecko nabiera przekonania, że można zadawać ból komuś, kogo się kocha. Że bicie to najlepszy sposób, gdy nie można sobie poradzić z sytuacją. Że rację ma tylko silniejszy. I tak pobiera pierwsze lekcje agresji.
Nie wszyscy, którzy byli bici w dzieciństwie, sami potem biją swoje dzieci. Ale wszyscy, którzy biją, byli bici. Jak twierdzi Alice Miller, mają wpisany przymus powtarzania agresywnych zachowań. Nie znają innego klucza do wychowania własnego dziecka jak tylko wrzaski i bicie, nawet gdy je bardzo kochają.
Pedagogika przemocy
Kary cielesne zawsze uważano za wychowawcze. W XVI wieku za niezbędne uznawano chłostanie rózgami czy bicie kijem lub drągiem. W XVII wieku upominano zakonnice, by nie biły swych podopiecznych pięściami po twarzy, ale by stosowały razy na tylną część ciała i ograniczały je do pięciu uderzeń. Z lubością przywoływano biblijne zalecenia — że kto kocha swego syna, rózgi nie powinien żałować — nie bacząc na zasadniczą biblijną myśl kierującą w stronę stosowania dyscypliny, której symbolem była rózga, a niekoniecznie przemocy fizycznej. Bito okrutnie w domu i w szkole. Do krwi. Nawet na śmierć. Nacisk na hartowanie przez bicie kładziono i w XIX wieku. Z tej myśli szeroko korzystał niemiecki pedagog Daniel Schreber, na którego książkach wychowało się kilka pokoleń Europejczyków. Zalecał, by bić niemowlęta, aż oduczą się płakać, nie całować i nie przytulać, często odmawiać. Jak na metody wychowawcze ojca zareagowały jego własne dzieci? Jeden syn popełnił samobójstwo, drugi był leczony psychiatrycznie. Prześladował go dziki lęk przed… Bogiem Ojcem.
Zespół Dziecka Maltretowanego
Przemoc w dzieciństwie prowadzi do trwałych zmian w mózgu. Tę zależność nazwano Zespołem Dziecka Maltretowanego. Okazało się, że w mózgu bitych dzieci jest nadmiernie wydzielany hormon stresu (kortyzol), który dosłownie zalewa hipokamp — obszar odpowiadający za kształtowanie się pamięci i kontrolę nad emocjami — trwale uszkadzając jego komórki. W efekcie dochodzi do zaburzeń pamięci, koncentracji i myślenia. Zmiany w mózgu zakłócają też rozwój mowy, uruchamiają nadpobudliwość i skłonność do depresji. Psycholodzy podkreślają, że do uszkodzenia hipokampu dochodzi nie tylko na skutek bicia dziecka do krwi. Równie niebezpieczne są nieduże, ale często powtarzające się stresy. Zwykłe lanie, popychanie, targanie za uszy, uderzenia w plecy, w twarz, wrzask, wyzwiska — wszystko to się sumuje, nakłada i powoli niszczy komórki mózgowe.
W połowie lat 90. zaczęto rejestrować w Polsce przypadki Zespołu Dziecka Maltretowanego — naliczono ich 200 rocznie. Ale jak twierdzą pracownicy Fundacji Dzieci Niczyje, nie obrazuje to skali zjawiska, bo wiele przypadków nie trafia do statystyk. Ulubionymi zabiegami wychowawczymi w Polsce są: poniżanie dziecka, zmuszanie go do klęczenia, szarpanie i bicie w twarz.
Bo płakało…
Tylko w ciągu jednego roku prasa doniosła o blisko dziesięciu przypadkach skatowania niemowląt. Do jednego z warszawskich szpitali trafiła sześciotygodniowa dziewczynka z obrażeniami głowy, ręki i siniakami na całym ciele. Rodzice, choć zapewne nie słyszeli o pedagogice Schrebera, zastosowali jego metodę: bić, aż przestanie płakać. Do szpitala w Krakowie przywieziono czteromiesięcznego Damiana z krwiakiem na języku, ranach oparzeniowych na udach. Badanie wykazało złamane żebra i kość piszczelową. W szpitalu w Sosnowcu ratowano półtoraroczną Agatkę, którą przez kilka tygodni bito skórzanym pasem m.in. po brzuchu i głowie. Miała połamane żebra i obrażenia wewnętrzne. Nie przeżyła. We Włocławku leczono jedenastomiesięczną Oliwkę, którą rodzice wielokrotnie bili, powodując uraz głowy i obrażenia wewnętrzne. Czternastomiesięczny Kuba przeszedł w koszalińskim szpitalu dwie trepanacje czaszki. Ojczymowi przeszkadzał płacz dziecka, więc przez miesiąc maltretował chłopczyka. Mniej szczęścia miał czteromiesięczny Aleks ze Szczecina — ojciec zakatował go na śmierć, a wcześniej zgwałcił. Inny ojciec, mieszkaniec Katowic, zabił swą czteromiesięczną córeczkę na oczach pozostałych dzieci. Jej sześcioletni brat zeznał: „Tata ją zabił, bo płakała. Widziałem, jak bierze ją z łóżeczka. Najpierw bił ją rękami, a potem rzucił z całej siły o ścianę”.
Amerykańskie „rozwiązanie”
Nieumiejętność radzenia sobie z własnymi dziećmi, wychowawcza niemoc, niezdolność do poświęcenia się dla dziecka, egoizm — to nie tylko polska specyfika. Amerykańscy rodzice też nie chcą słuchać płaczu dzieci. Im także brakuje cierpliwości. Jednak nie biją i nie zabijają. Radzą sobie inaczej, ale to rozwiązanie jest równie przerażające co domowa przemoc, choć na pewno mniej bolesne dla małych ofiar. Dzieciństwo w Ameryce stoi bowiem na… prochach.
Rodzice podają psychotropy już dwulatkom, a do psychiatry trafiają już niemowlaki. Zdarza się diagnozowanie u nich depresji! Lekarze potrafią zapisywać im nieprzetestowane na dzieciach leki antydepresyjne, neuroleptyki, środki nasenne. U przedszkolaków to wręcz norma. W pierwszej połowie lat 90. liczba dwu-, trzy- i czterolatków zażywających ritalin, pochodną amfetaminy, wzrosła trzykrotnie!
W Stanach do psychiatry może trafić każde dziecko: ruchliwe, spokojne, rozgadane, które gubi rzeczy, ma złe sny, samotne… Wystarczy nazwać kłopoty wychowawcze w języku medycznym. Ameryka, która przeżyła psychiatryzację i medykalizację życia, wierzy w cudowną moc pigułek, które rozwiązują każdy problem, też ten wychowawczy.
Dzieciństwo, czyli choroba
Ośmioletni Bobby z Kalifornii codziennie łyka dwanaście tabletek psychotropowych. Część podaje mu matka w domu, resztę szkolna pielęgniarka, która w południe odwiedza z lekami każdą klasę, bo Bobby nie jest jedynym takim uczniem. Jego przypadek opisał w internecie dr Lawrence Diller.
Smutna przygoda Bobby’ego zaczęła się, gdy miał trzy lata. Jego rodzice się rozwiedli, a dzieciak wędrował od ojca do matki. Jednocześnie mnożyły się skargi przedszkolanek na zachowanie malca i jego nadpobudliwość. Po roku matka, która sama od kilkunastu lat zażywała leki psychotropowe, zabrała synka do terapeuty. Bobby dostał ritalin. Nie pomógł, więc lekarz zaserwował mu kolejny psychotrop, tym razem antydepresyjny. Po krótkim czasie matka poprosiła o kolejny lek, bo dziecko miało kłopoty z zasypianiem. Minął rok. Na skutek niewinnego wybryku szkolnego — ukłucia ołówkiem koleżanki — Bobby znalazł się w klinice psychiatrycznej. Tam stwierdzono, że cierpi na zespół maniakalno-depresyjny. Chłopiec dostał kolejny proch, przeciwpadaczkowy, nieprzetestowany na dzieciach poniżej 12 lat. W końcu trafił do dr. Dillera. Dopiero on orzekł po zbadaniu pacjenta, że Bobby jest po prostu nieszczęśliwym chłopcem, rozdartym między skłóconymi rodzicami. Ale matce łatwiej było szprycować malca lekami, niż okazać uczucie i poświęcić mu czas. I rodzice, i psychiatrzy zaczęli traktować dzieciństwo jak chorobę umysłową.
Amerykańscy rodzice nie wyobrażają sobie życia bez podawania psychotropów dziecku. Dzięki temu mają święty spokój i mogą zajmować się sobą. Polscy rodzice nie wyobrażają sobie wychowania bez bicia, zupełnie zapominając, że karanie fizyczne ma niewiele wspólnego z dyscypliną. Obie „metody wychowawcze” ryją w dziecięcej psychice toksyczne ścieżki. Na zawsze.
Katarzyna Lewkowicz-Siejka
[W artykule wykorzystano raport „Polityki” (2487) pt. Zanim przyłożysz… oraz tekst pt. Dzieciństwo na prochachopublikowany w „Wysokich obcasach” (10.06.2000)].