Coraz częściej mamy do czynienia ze zjawiskiem, które nazwano medytacją chrześcijańską. Powstają coraz liczniejsze grupy medytacyjne. Na całym świecie, w tym i w Polsce, jest uprawiany chrześcijański zen. Co to takiego? Czy to po prostu nadana pod wpływem mody inna nazwa modlitwy? Czy grupy medytacyjne to inna nazwa grup modlitewnych?
Encyklopedie definiują medytację bardzo szeroko — jest nią każde działanie zmierzające do wprowadzenia swojego umysłu w określony stan. Ale zgodnie z taką definicją wyznawca wudu oczekujący w rytmie bębnów na opętanie przez demona też uprawia medytację. Taka definicja wydaje się zbyt szeroka. Uznajmy po prostu za medytację te czynności, które mają doprowadzić człowieka do kontaktu z transcendencją, jakimś wykraczającym poza codzienność absolutem: Bogiem, bezosobowym Brahmanem, pustką, czy wreszcie tzw. prawdziwym ja.
Człowiek uprawia medytację, aby wyjść poza siebie, zakorzenić się w czymś niezmiennym, niezniszczalnym, zrealizować swoje religijne marzenia. W tym celu podejmuje się szeregu ściśle sformalizowanych czynności zarówno wobec własnego ciała, jak i umysłu — regularnie, dzień po dniu, latami. W porównaniu z medytacją modlitwa to zwykła rozmowa z Bogiem, np. wołanie do Niego w rozpaczy albo składanie Mu dziękczynienia. Częstotliwość i intensywność modlitwy się zmienia, a jej forma jest dowolna przy zachowaniu ogólnego zalecenia, aby wyrażała szacunek dla boskiego Rozmówcy.
Korzenie medytacji
Medytacja pod postacią jogi była zawsze obecna w hinduizmie, skąd przeszła do buddyzmu, a jeden z odłamów buddyzmu, zen, jest właściwie niczym więcej jak tylko samą medytacją. Religie te zostały odkryte dla ludzi Zachodu w latach 60. ubiegłego wieku. Młodzi ludzie poszukujący nowości zaczęli masowo przyjmować religie Wschodu. Na Zachód, głównie do USA, pomknęły tysiące wschodnich guru, aby wykorzystać koniunkturę. Byli wśród nich nastawieni na łatwy zarobek wydrwigrosze, jak np. osławiony Maharishi Mahesh Yogi, twórca medytacji transcendentalnej, byli jednak także poważni nauczyciele pragnący skorzystać z okazji, aby rozszerzyć wpływy swoich religii.
Chrześcijanie poczuli się zagrożeni tą inwazją i zmuszeni do podjęcia dialogu ze wschodnimi guru. Do dziś dialog ten kojarzy się z osobą Thomasa Mertona, amerykańskiego trapisty, który do tego stopnia uległ fascynacji buddyzmem zen, że zaczął doszukiwać się elementów zen w działaniach katolickich mistyków ubiegłych wieków, sam uprawiał zen i uznał, że jest to droga do poznania Boga, że obie religie więcej łączy, niż dzieli. Wnioski Mertona prowadziły właściwie do stwierdzenia, że mistycy wszystkich religii stanowią jedną elitarną grupę, mającą dostęp do tego samego dla wszystkich doświadczenia mistycznego, a szeregowi wyznawcy żyją w świecie mitów i widzą różnice tam, gdzie ich nie ma.
Amerykański trapista kierował się zapewne dobrymi intencjami. Działał nawet przy pełnym poparciu Watykanu. Wielokrotnie w przeszłości Kościół wygrywał na tym, że czynił koncesje na rzecz obcych religii i w ten sposób je wchłaniał. Proces ten nazwano inkulturacją. Polega on na tym, że prowadząc działalność misyjną na jakimś terenie, Kościół akceptuje miejscową kulturę, nadając jej tylko chrześcijańską formę, np. noc Kupały odbywa się nadal, tylko nazywa się nocą św. Jana. Może Kościół uznał, że za cenę wprowadzenia wschodnich praktyk medytacyjnych tamtejsze religie dadzą się ochrzcić? Nie dały się. Doszło co najwyżej do komicznych gestów ze strony hinduistycznych sekt, które zgodziły się z tym, że Jezus mógł być jednym z awatarów Wisznu albo że Jezus to jedno z imion Kriszny. Niektórzy buddyści rozważali, czy Jezus nie mógł być pomniejszym bodhisattwą. Więcej nie uzyskano.
Działalność Mertona, niezauważona na Wschodzie, pozostawiła jednak trwałe ślady w kulturze Zachodu. Po pierwsze, wielu chrześcijan poszukujących żywego kontaktu z Bogiem zwątpiło w skuteczność modlitwy jako wiodącego do tego celu środka. Modlitwa wydała się czymś zaskakująco miałkim w porównaniu z dopracowanymi w każdym szczególe i sformalizowanymi technikami Wschodu. Dlatego ludzie ci albo porzucali chrześcijaństwo, albo łączyli je z religiami Wschodu, tworząc medytację chrześcijańską lub chrześcijański zen. Drugim skutkiem było uznanie, że chrześcijańscy mistycy co najwyżej dublowali działalność wschodnich guru, i to po omacku, bo bez wiedzy o udoskonalanych przez tysiąclecia wschodnich technikach. Wreszcie trzecim skutkiem było rozpowszechnienie się mniemania, że w każdej religii dochodzi się do poznania tej samej prawdy, tej samej dla wszystkich rzeczywistości transcendentnej.
Między Buddą a Jezusem
Zacznijmy od tego ostatniego wniosku. Cztery szlachetne prawdy opracowane przez Buddę brzmią następująco: 1) Życie jest cierpieniem, gdyż odłączenie od kochanego jest cierpieniem, złączenie z niekochanym jest cierpieniem, starość, choroba i śmierć są cierpieniem. 2) Przyczyną cierpienia jest to, ze człowiek lgnie do życia; to lgnięcie jest wywoływane przez jego fałszywe „ja”. 3) Na szczęście istnieje stan wolny od cierpienia — nirwana, zgaśnięcie, wieczny sen bez snów. 4) Ten stan szczęśliwości można osiągnąć, żyjąc zgodnie z zaleceniami Buddy, a przede wszystkim wyrywając z siebie pragnienie życia wraz z fałszywym „ja”.
Buddysta zen wierzy, jak każdy inny buddysta, w reinkarnację, w ponowne narodziny w innej postaci, w której znów będzie doświadczał cierpienia. Medytuje po to, żeby po śmierci już się nie odrodzić, lecz umrzeć raz na zawsze. Co prawda z biegiem czasu buddyści przestali tak się śpieszyć do nirwany i pragną dalej się odradzać jako bodhisattwowie (doskonali ludzie pomagający innym dotrzeć do oświecenia), ale to nie zmienia buddyjskiej nauki. Świat jest pustką, trzeba sobie to uzmysłowić i docelowo się w tej pustce rozpuścić. Pomińmy tu przeróżne niuanse. Taki jest z grubsza cel buddyzmu. Chrześcijanin natomiast wierzy, ze świat został stworzony doskonale, że życie jest cudownym darem, że jego Bóg chce mu dać życie wieczne, że cierpienie towarzyszy życiu, ale nie niweczy cudowności tego Bożego daru i kiedyś będzie przez Boga usunięte. Gdzie tu podobieństwa?
Przejdźmy więc do tezy o podobieństwie mistyków Zachodu z ich wschodnimi kolegami. Tu rzeczywiście można dostrzec zewnętrzne podobieństwo i stąd snuć teorie o rzekomo wspólnej rzeczywistości transcendentnej. Z tym, że to podobieństwo jest powierzchowne i pozorne. Mistycy Zachodu nie byli amatorami zen. To, co ich ukształtowało, to neoplatonizm w wydaniu pseudo-Dionizego1. Filozof ten twierdził, że Bóg jest istotą transcendentną, że my, ludzie, nie możemy o Nim nic orzec, że możemy o Nim głosić jednocześnie i przeczenia, i twierdzenia i wszystko to będzie i prawdą, i fałszem zarazem. Bóg nam się wymyka. Jest zawsze poza. Dlatego mistycy, którzy pragnęli już tu na ziemi dostąpić kontaktu z Bogiem, szukali takich ścieżek, które byłyby zgodne z nauczaniem pseudo-Dionizego. Mistrz Eckhart2 wierzył, że każdy ma „dno duszy” tożsame z Bogiem, gdzie Ojciec wciąż rodzi Syna, i jeśli usuniemy wszystko, co ziemskie, wszystkie wrażenia, pojęcia, nawet samo pojęcie Boga, to wtedy dostąpimy z Nim jedności na dnie duszy. Jan od Krzyża w Drodze na Górę Karmel pisał: „Nic, nic, a na górze nic”3. Zalecał odcięcie wszelkich wrażeń zmysłowych, zatrzymanie wszelkiego myślenia i wierzył, że w tej pustce dostąpi zjednoczenia z Bogiem.
Jak widać, mistyka chrześcijańska nie ma nic wspólnego z buddyjską. Jedyne, czego może się uchwycić uparty poszukiwacz podobieństw, to owa pustka. Jednak dla buddysty pustka jest już absolutem, a dla chrześcijanina to pustka rzeczy ziemskich wynikająca z wiary, że oczyszczając się ze stworzonego, można dostąpić kontaktu ze Stwórcą. Nie jest to kontakt z pustką jako absolutem, lecz z pustką rozumianą jako etap przejściowy na drodze do Źródła życia. Nie jest to zgaśnięcie, lecz kontakt z Życiem w całej pełni. Czy są tu jakieś podobieństwa?
Mistyk chrześcijański wierzy, że od pewnego momentu inicjatywę przejmuje Bóg i to On go oczyszcza i prowadzi do siebie, by mu się wreszcie objawić. To wrażenie jest, niestety, bardzo często błędne. Bóg woli się niejednokrotnie objawić uwięzionemu w celi recydywiście, który nawet nie słyszał o oczyszczaniu duszy i zmysłów, a niedoszły mistyk kończy z ciężką nerwicą. Jest to kolejny dowód na to, że na Bogu nie da się nic wymusić i zawsze milsze Mu będzie jedno poruszenie skruszonego serca niż setki pokutnych uczynków.
Przez przemoc do oświecenia
Modlitwa to amatorszczyzna, twierdzi Merton. Kontakt z absolutem można skutecznie osiągnąć tylko w drodze profesjonalnych praktyk medytacyjnych. Na czym polega ten profesjonalizm? Adepci zen wykonują niezliczone pokłony przed Buddą oraz tkwią godzinami bez ruchu w określonej pozycji. Trudno jednak zatrzymać myśli, a skoro umysł nie daje się tak łatwo „wyłączyć”, pomóc ma koncentracja na oddechu, na jakimś absurdalnym zwrocie, na mantrze.
Podczas medytacji panuje wojskowa dyscyplina. Adepci bywają bici, co ma pomóc im w wyzbyciu się egoistycznego „ja” i nabraniu pokory. W szkole stworzonej przez Philipa Kapleau (do dziś niezwykle cenionego autora książek Trzy filary zen oraz Zen. Świt na Zachodzie) bicie przybrało rozmiary niepohamowanego niczym sadyzmu, a adeptkom płci żeńskiej pomagano wyzbyć się „egoistycznego ja” nie tylko biciem, ale także dokonując na nich czynów seksualnych. Nie robił tego sam Kapleau (miał już wtedy ok. 90 lat) — robili to jego pomocnicy. Grupa składała się z cudzoziemców, bezradnych w USA, w tym Polaków. Usiłujących się buntować natychmiast wydawano w ręce władz amerykańskich jako nielegalnych imigrantów4.
Poddani tak surowej dyscyplinie adepci mają pewnego dnia dostąpić nagłego oświecenia — satori. Wtedy zobaczą, że są jednością z całym światem, że ich fałszywe „ja” nie istnieje, że tak naprawdę nie potrzebują Zbawiciela, gdyż nie ma nikogo, kto potrzebowałby zbawienia. Indywidualne istnienie to tylko złuda. Samsara (koło życia i śmierci) jest nirwaną (nicością), a nirwana samsarą; pustka jest formą, a forma pustką. Na to oświecenie pracuje się latami. Wielu adeptów, sfrustrowanych morderczym treningiem i brakiem efektów, kończy jako ludzie znerwicowani i głęboko nieszczęśliwi. Trzeba być silnym, by dostąpić oświecenia; kto nie daje rady, widocznie ma na sumieniu jeszcze grzechy z dawnego życia i musi parę wcieleń poczekać.
Tę właśnie praktykę zen starają się na grunt chrześcijański przeszczepić benedyktyni. Oczywiście nie ma tam pokłonów przed Buddą, nie ma bicia i gwałcenia, nie ma wiary w reinkarnację, nie ma dążenia do nirwany. Jest siedzenie w pozycji kwiatu lotosu i powtarzanie mantry maranatha (Pan przychodzi) 5. Czy można to nazywać chrześcijańskim zen? Czy tam w ogóle zostało cokolwiek z zen? Moim zdaniem — nie. Ale benedyktyni najwidoczniej stosują nazwę chrześcijański zen, aby pozyskać dla chrześcijaństwa młodych ludzi zafascynowanych Wschodem.
Brutalna prawda
Czy jakiekolwiek praktyki medytacyjne są nam w stanie pozwolić „wyjść” z siebie i dotknąć transcendencji? Dotknąć Boga? Oczywiście, że to jest niemożliwe. Wymagałoby to istnienia jakiegoś kanału stale łączącego nas z Bogiem, który moglibyśmy własnym, ciężkim, wieloletnim wysiłkiem udrożnić i dotykać Boga, kiedy chcemy. Biblia nic o takim kanale nie wspomina. Aby pojednać nas z Bogiem, była konieczna ofiara Chrystusa. Zbawieni jesteśmy „przez wiarę (…), Boży to dar; nie przez uczynki, aby się kto nie chlubił”6. A czymże innym jest medytacja jak nie posuniętą do monstrualnych rozmiarów uczynkowością, gdzie stopień „dotknięcia” Boga jest proporcjonalny do liczby lat spędzonych bez ruchu? A przecież nie musimy dokonywać cyrkowych sztuk, żeby znaleźć Boga. To Jezus stoi u drzwi naszego serca i kołacze7. Wystarczy Mu otworzyć, a zagości w nim i z naszego serca „wypłyną rzeki wody żywej”8. Bóg jest przy nas także wtedy, gdy upadamy, gdy grzeszymy, gdyż Bóg „nie chce śmierci grzesznika, ale chce żeby ten się nawrócił i żył”9. Siedzenie latami bez ruchu, aby zjednać Boga, który od zawsze nas kocha i pierwszy wyciąga rękę, który stoi pokornie u drzwi naszego serca, wydaje się być jakimś absurdem.
Czymże więc jest medytacja? Z czym uzyskujemy kontakt? Odpowiedź jest brutalna: sami ze sobą. Nigdzie nie wychodzimy i nie dotykamy żadnej transcendencji. Do medytacji przystępujemy z gotowymi oczekiwaniami. Potem wywieramy już tylko presję na nasz mózg, latami go programując. Buddyście nigdy nie ukaże się Święta Rodzina, a chrześcijanin nie zobaczy Buddy. Widzą w swoim mózgu tylko to, co sami tam włożyli. Poza tym medytacja prowadzi do stałego dezorientowania mózgu, który odcina się od wrażeń zmysłowych i pozbawia nawet pożywki w postaci myśli. Wbrew wierze medytujących, w tym i chrześcijańskich mistyków, tak udręczony mózg wcale nie uzyskuje kontaktu z pozaczasową i pozaprzestrzenną rzeczywistością. Brak mu jakichkolwiek zmysłów, których mógłby w tym celu użyć. Wyłączana nieustannie przez medytującego część mózgu sama zaczyna sobie produkować różne treści i pewnego dnia wyrzuca je z siebie. Medytujący doświadcza wtedy, jak mniema, satori albo kontaktu z absolutem. A tak naprawdę jest to tylko kontakt z tą częścią jego psychiki, którą przez lata wyłączał. Nic dziwnego, że czuje pełnię w tym momencie. A mózg interpretuje sobie wszystko zgodnie z kierunkiem tresury, jakiej był poddawany przez lata medytacji.
Czy w takim razie kontakt z Bogiem jest w ogóle możliwy? To nie ulega wątpliwości. Biblia wielokrotnie wspomina o takim kontakcie. Bóg może odczytać nasze myśli i wpłynąć na nie. W drugą stronę to nie działa. Modlitwa jest naszą rozmową z Bogiem. Czy Bóg odpowie, czy nie, zależy tylko od Niego. Nie możemy Go przymusić żadną techniką.
Chrystus obiecał nam Pocieszyciela, Ducha Prawdy. I Pocieszyciel pojawił się w dniu Pięćdziesiątnicy. Odtąd towarzyszy tym, którzy ufają Bogu i oddają Mu swe serca w pokorze.
Musimy poddać się Bogu, odrzucić własne wysiłki, a zobaczymy, że On tu jest. Że cały czas tu był i na nas czekał.
Marek Błaszkowski
1 Pseudo-Dionizy Aeropagita, Pisma Teologiczne, Wyd. „Znak”, Kraków 2005 (zob. r. „Boska Ciemność”, s. 325-326; „Boska Ciemność i Niewiedza”, s. 335). 2 Mistrz Eckhart, Kazania, Wyd. „W drodze”, Poznań 1986 (zob. Kazanie 20a, s. 175-180; wyraźnie wyrażona jest tu teza o tożsamości iskierki, czyli dna duszy z Bogiem). 3 Święty Jan od Krzyża, Droga na Górę Karmel oraz Noc Ciemna, Wyd. „De Agostini Polska”, Warszawa 2002. Książka ta pozwala zapoznać się z poglądami Świętego Jana od Krzyża. Sam opis ścieżki duchowej „nic, nic i na górze nic” można natomiast obejrzeć na własnoręcznie sporządzonym przez Świętego Jana rysunku, publikowanym na: www.voxdomini.com.pl/duch/mistyka/jk/07-gora.htm. 4 Często można się spotkać z relacjami o okrutnym traktowaniu, poniżaniu i wykorzystywaniu seksualnym uczniów i uczennic tzw. ośrodków medytacyjnych buddyzmu zen oraz różnych szkół tybetańskich. Przypadek ośrodka zen w Rochester był szczególnie głośny w naszym kraju, gdyż ofiarami okrucieństwa Philipa Kapleau byli m.in. Polacy. Obszerne relacje z Rochester publikowane są na: http://budda.medytacja.net/a/Purba/Trudne%20tematy/List%20otwarty%20do%20by%C5%82ych%20i%20obecnych%20cz%C5%82onk%C3%B3w%20ZBZ%20Bodhidharma.html oraz: http://budda.medytacja.net/a/Purba/Trudne%20tematy/(a)%20List%20otwarty%20do%20Wojtka%20Eichelbergera.html. 5 Zob. m.in. John Main, Ścieżka Medytacji, Wyd. WAM, Kraków 2007. 6 Ef 2,8-9. 7 Zob. Ap 3,20. 8 Jan 7,38.9 Ez 18,23.
Artykuł pochodzi z czasopisma „Znaki Czasu”. Zamów prenumeratę!